Stajnia Treningowa SZINUK 
tel: 602-372-880, 696-660-397, e-mail: st.szinuk@gmail.com
Materiał filmowy i fotograficzny zamieszczony na stronie nie może być wykorzystywany i przetwarzany przez osoby trzecie.
© SZINUK 2016

powrót do "ARTYKUŁY"

Małgorzata Maciejewska

KOŃ POLSKI 4/2014

PIERWSZE KROKI POD SIODŁEM


Kolejnym ważnym etapem szkolenia konia, po jego zaakceptowaniu jeźdźca na grzbiecie, jest nauka poruszania się z takim obciążeniem. Kiedy zwierzę bez problemu daje się dosiadać i nie napina ciała okazując, że jest to dla niego sytuacja stresująca przychodzi czas, że musi z tej statycznej sytuacji przejść do ruchu – jeździec górując nad jego grzbietem zmienia punkt ciężkości całego układu. Często po odpowiednim odczuleniu koń płynnie i z ufnością akceptuje on poruszanie się pod jeźdźcem. Jednak pracując z końmi mającymi za sobą traumatyczne przejścia często zdarzało mi się, że zwierzę ma problem z ruszeniem naprzód, „zatykając się” i tkwiąc w swoistym stuporze zanim zrozumie, że od tego się nie umiera…


W tych początkowych etapach szkolenia używam zawsze kulbaki. Zapewnia ona maksymalny komfort szkolonemu zwierzęciu, gdyż dzięki ławkom ciężar jeźdźca rozkłada się na grzbiecie i unika się punktowego nacisku. Zdaję sobie sprawę, że podczas pierwszych jazd ciężko uniknąć chwilowych niezamierzonych utrat równowagi, a ławki kulbaki im przeciwdziałają. Docelowo chcę, aby zmiana punktu ciężkości mojego ciała była świadomą pomocą, miała zwierzęcia znaczenie sygnału, więc taki sprzęt pomaga mi uniknąć zbędnego „szumu informacyjnego” niezamierzonych wahnięć.


Stosuję także kantar sznurkowy z wodzami dopiętymi z boku. Dzięki niemu mogę uczyć zwierzę od początku prawidłowego zgięcia w potylicy, dodatkowo bez efektu przesuwającego się po końskim pysku kantara. Nawet przed pierwszym wsiadaniem uczę konia z ziemi, żeby na delikatne działanie wodzy wyginał szyję w odpowiednim kierunku. Ważne jest, żeby robić to delikatnie i etapami: po każdej właściwej, nawet nieznacznej reakcji poluzowuję delikatnie wodzę, tak by koń nie naprężył szyi w reakcji obronnej, a co tym na ogół idzie nie ustąpił zadem – przecież wymagam tylko „popatrzenia” w bok, a nie ruchu cały ciałem. Następnie podobne ćwiczenie wykonuję w siodle, w „stój”.


Jeszcze drobna uwaga natury praktycznej: ze względu na bezpieczeństwo i higienę pracy wszystkie początkowe lekcje odbywam na lonżowniku. Po pierwsze koń doskonale poznał już to miejsce podczas poprzednich sesji i łatwiej mu się na nim skoncentrować. Po drugie ja się tu czuję bezpiecznie i mam więcej możliwości zadziałania, gdyby coś poszło nie po mojej myśli. Przyznam, że w ciągu wielu lat pracy dwa razy byłam w niebezpiecznej sytuacji, oba razy z własnej winy, niemniej człowiek jest omylny, a licho nie śpi, więc warto przestrzegać zasad bhp.


W momencie gdy zaczynam zachęcać konia do ruchu naprzód bardzo pomocne stają się komendy głosowe wypracowane wcześniej podczas pracy na roundpenie. Uśmiecha się też odczulanie ciała – przecież będziemy uczyć konia działania łydek, a niektóre wrażliwsze osobniki bez uprzedniego przygotowania mogłyby się zdziwić czując nacisk nogi jeźdźca na bok (nie ukrywam, że nauczyłam się tego na własnym grzbiecie, co skutecznie oduczyło mnie rutyny w pracy ). Moim zadaniem jest teraz spowodowanie, by rumak skojarzył nacisk łydek z komendą zachęcającą do ruchu naprzód.  Początkowo używam obu tych pomocy jednocześnie, potem najpierw używam łydki, a następnie zachęcam głosem nagradzając prawidłową reakcję. Wkrótce więc umiemy ruszyć do przodu – ale jak zatrzymać rumaka?


Tutaj znów pomocna jest komenda głosowa; dodatkowo nabieram stopniowo wodze, aż do momentu, kiedy koń się zatrzyma. Kiedy zwierzę nie reaguje, a nacisk kantara mógłby być dla niego nieprzyjemny i spowodować negatywną reakcję wybieram działanie jednej wodzy. Wyginam szyję konia w jedną stronę (on wie już co to oznacza, bo uczyliśmy się tego z ziemi i w siodle w „stój”), zwierzę ustępuje zadem i po chwili zatrzymuje się nie mogąc w tym ustawieniu podążać naprzód. Jednocześnie cały czas powtarzam „umówioną” komendę do zatrzymania, aby zwierzak wiedział na pewno, o co mi chodzi. Kiedy koń zatrzyma się czekam, aż się rozluźni; zanim ponownie ruszę odczekuję dobrą chwilę – wychodzę z założenia, że warto oddzielać wszystkie wymagania, nawet najdrobniejsze wyraźną cezurą, która pozwoli koniowi zrozumieć o co mi chodzi, rozluźnić się i nie pogubić wśród nowych dla niego zadań. Powtarzam ten proces do momentu, gdy osiągamy pełne wzajemne zrozumienie, a koń reaguje zatrzymaniem na lekkie działanie wodzy. 


Pozostaje jeszcze kwestia zmiany kierunku: zwierzak już zna działanie wodzy bezpośredniej, ważne jest dla mnie jednak od początku uczenie go działania wodzy zewnętrznej. W naturalny sposób koń idzie na ogół „za nosem”, niemniej używam od początku zewnętrznej wodzy, żeby zapobiec wypadaniu łopatką. Przede wszystkim zaś staram się inicjować zakręty łydką, tak by jak najwcześniej skojarzył on tę pomoc z wchodzeniem na łuk.


Pracę w kłusie rozpoczynam, kiedy koń doskonale rusza naprzód i zatrzymuje się na komendę, a także jest w pełni swobodny i rozluźniony pod siodłem. Początkowo nagradzam nawet kilka kroków kłusa – pamiętam, że znów równowaga całego układu koń-jeździec się zmienia, co może być dla konia trudne. Z czasem wymagam od niego coraz dłuższych odcinków pokonywanych w tym chodzie, a następnie pracuję nad tym by zachował on rytm tego ruchu. Ćwiczę też przejścia z tym, że z takim początkującym uczniem warto zmieniać chody po dłuższych odcinkach i unikać przejść typu kłus – stój. Nadal warto przemawiać do niego „dużymi literami” tak, by dokładnie wiedział o co chodzi jeźdźcowi i nie czuł się zagubiony. Oczywiście każde zwierzę przyswaja nowe elementy w innym tempie i od naszego wyczucia i zdrowego rozsądku zależy takie ustawienie programu ćwiczeń, by nie wymagać za dużo – prowadzi to bowiem do obustronnej frustracji, braku wzajemnego zrozumienia i zerwania nici zaufania pomiędzy człowiekiem a koniem.


Podsumowując ten etap pracy pragnę zaznaczyć, że po dobrze przygotowanych podstawach – odczuleniu i prawidłowej pracy z ziemi – samo tzw. „zajeżdżenie” konia trwa w gruncie rzeczy bardzo szybko. Przede wszystkim nigdy nie zapominam, że to zwierzę jest podmiotem mojej pracy i dlatego staram się zrozumieć jak odbiera ono podejmowane przeze mnie działania. W większości przypadków udaje mi się zamknąć ten proces do momentu pracy w trzech chodach i wyjazdu w teren w ciągu miesiąca. Analizując dokładnie każdy etap chcę przede wszystkim pokazać bezpieczną i przyjemną do niego drogę: bezpieczną i przyjemną dla obu stron. Dla mnie ten etap w karierze konia rzutuje na całą jego dalszą pracę, na stosunek do jeźdźca i stawianych przed zwierzęciem kolejnych zadań – czy będzie to koń wierzący we własną potęgę koń sportowy, czy też spolegliwy i przyjacielski koń rekreacyjny. 
 

Powrót do strony głównej